Po pierwsze wszystkim dzięki za gratulacje - po wyścigu poszedłem na szybką fajeczkę, a gdy wróciłem już miałem chyba 6 otwartych okienek z xfire albo z pytaniem kto wygrał albo właśnie z gratulacjami.
A jak do tego doszło? W skrócie opiszę poniżej.
Droga do finału była bardzo długa i męcząca. Do A2 trochę się spóźniłem po długim w-endzie, a w dwa ostatnie dni niewiele już udało mi się zdziałać. Napaliłem się zatem na A3, ale tam działy się różne dziwne rzeczy. Przy ponownym umieszczeniu tego etapu Galapagos przebił mój wynik z pierwszej tury, a ja nie mogłem już odpowiedzieć, bo sąsiadka z dołu wymyśliła sobie, że te kable, które biegną po jej mieszkaniu już są takie stare, że chyba niepotrzebne i je ucięła tym samym pozbawiając telewizji i Internetu wszystkich mieszających powyżej - z mieszkań 6, 9, 12 i 15, w tym między innymi mnie. Net się skończył w pt, pojawił się w środę przed 15, gdy już było pozamiatane. Przy okazji uciekł mi etap z A6, w którym i tak nie zamierzałem wyczynowo brać udziału, bowiem liczyłem na awans w A3. Do końca zostały 2 etapy, a jako że nie chciałem oddawać swego losu w ręce ruletki, a na szutrze nie czuję się dobrze, pozostała mi jeszcze jedna, ostatnia już szansa w C4. Szoko dzielnie i ostro podkręcał mi tempo i gdy początkowo, niczym Żyła, mówiłem sobie: "więcej już nie będzie" (urwane), okazywało się, że znów trzeba poprawiać. Przysiadłem parę razy, powtórzyłem ze 100 podejść i ostatecznie zszedłem prawie 2 sek poniżej 4.40 (gdy było 4.50 już wówczas Cruz mówił, że zrobienie 4.45 będzie rewelacyjnym wynikiem dającym pewnie awans) gwarantując sobie bezpośredni awans do finału, mimo że do końca Szoko i MegaDzik ostro piłowali zmniejszając moją przewagę. Na koniec B3 - hardkor nie mniejszy jak w finale, toteż cieszyłem się, że nie muszę się w nim pocić, a mogę skupić się na treningach na finałowej trasie, na której Galapagos z Cruzem i innymi zawodnikami już solidnie ćwiczyli.
Chłopaki katowali FXX klubowe, jako bezpieczny wariant na tę cholernie niebezpieczną trasę, co było trochę zrozumiałe, jednak jak dla mnie niewystarczająco. Pierwsze próby w Cinque - jednak ląduje gorzej niż przypuszczałem, FXX - cool, można grzać niemal non stop, ale wolne, za wolne na finał, Vey SS - dobry, ale sposób jego prowadzenia mi kompletnie nie leży (pewnie ze względu na jazdę klawiszami) no i nie bezwypadkowy na tych przeklętych skokach przy latarni. Szybko więc zdecydowałem się na Koenigsegga i rozpocząłem treningi. CCXR w moich rękach wypadał słabo na tle dwóch FXX, które jechały jak po sznurku, a ja w tym czasie obijałem przydrożne słupy, tablice informacyjne, domki, drzewa, że o zwiedzaniu terenów zielonych albo o jeździe na dachu nie wspominając. Mimo początkowych niepowodzeń byłem przekonany, że dobrze opanowany Koen jest w stanie mocno powalczyć na tej trasie, mimo wielu zwalniających go nierówności, które to z kolei napędzały SS'y jeszcze bardziej. Godziny trenów, mi średnio pasowały, za dużo gadania, za mało skupienia, a przez to zbyt mało wniosków do wyciągania i nauki na błędach, jazda tylko na 2 okrążenia - to wszystko spowodowało, że utworzyłem sobie w edytorze własną trasę, na której ostro ćwiczyłem na dystansie 6 okrążeń, czyli połowy długości wyścigu. Wiedziałem, że 4.20 na 3 okrążenia to dobry czas, wiedziałem, że mój rekord to 8.30 na 6 (to dawało średni czas każdego okrążenia na poziomie 1.25 czyli naprawdę nieźle). W dniu finału zrobiłem jeszcze 2 przejazdy na 6 lapsów i 2 przejazdy na 12, uzyskując czas najpierw 17.36 a potem 17.25. Oczywiście nie bez błędów, ale chciałem się zaprawić i popracować nad koncentracją w drugiej fazie wyścigu.
W sumie treningi w ostatnim tygodniu czy 10 dniach przed finałem dodały mi grubo ponad 1.5 tysiąca km (dość powiedzieć, że jedno okrążenie ma długość 6 km). Teoretycznie byłem gotowy, jednak niepewność, stres i niekomfortowe napięcie siedziało pod skórą cały wczorajszy dzień, a godziny wlekły się niemiłosiernie. Ok 20.30 wpadł kumpel na piwko, więc przy okazji miałem poza swoją stałą ukochaną kibicką dodatkową osobę za plecami patrzącą na wyczyny swojego kumpla. W sumie 1szy raz ścigałem się w takich okolicznościach i bynajmniej mnie to nie uspokajało.
Początek wyścigu ułożył się pomyślnie, czyli bez większych błędów, co pozwoliło wyrobić sobie przewagę 1,5-2 nad pozostałymi. Grając z wyłączonymi nickami nie wiedziałem kto jest kim, zwłaszcza, że czarne Koeny były dwa, a o odróżnianiu SS od SS już nie wspominając. Potem przydarzył się błąd i to wcale nie na hopach - przed wyścigiem byłem zwolennikiem i twórcą teorii, że wyścig wcale nie rozstrzygnie się na skokach, bo na przestrzeni 12 okrążeń nie sposób się tam nie wyglebić, ale decydujące będzie pokonywanie trudnych i niebezpiecznych szybkich zakrętów i jak się okazało tak właśnie było. Gdzieś w okolicach 4 okrążenia po jednym z takich błędów straciłem prowadzenie, a na czoło wyskoczył SS - domyśliłem się, że to Courius, a zaraz za nim czarny CCXR, czyli na 95% Michau. SS odjechał, ja dogoniłem CCXR i jechaliśmy długi czas razem goniąc Coura, którego przewaga się zwiększała na każdym niemal CP, aż doszła to 6,5 sekundy. Zbliżaliśmy się do połowy wyścigu, zaczynało padać i wiedziałem, że to nie jest czas na składanie broni, ale trzeba jechać, liczyć na odrobinę szczęścia, nie popełniać niewymuszonych błędów i będzie okej.
Wówczas zastanawiała mnie tylko jedna rzecz - w którym momencie nastąpi utrata przyczepności spowodowana opadami i czy będę na to gotowy. Zacząłem zwalniać wcześniej przez szybkimi łukami i była to dobra decyzja. Najpierw ofiarą hopek padł Alan, a jego przewaga stopniała do 2 sekund, potem już nie na hopkach przydzwonił w drogowskaz i było już niemal pewne, że nie odrobi kilkunastu sekund na ostatnich okrążeniach. Deszcz ciął niemiłosiernie, zaczynało się ściemniać, doszły pioruny i błyskawice - horror pełną gębą. W tych warunkach udało się wypracować ponad 10 sekundową przewagę na Michauem, ale nie udało się już ustrzec błędów na 11 kółku i zostało 5-6 sekund przewagi. Ostatnie okrążenie to walka myśli - odpuszczać czy jechać? Wygrał wariat i pojechałem bez taryfy ulgowej, bo jeśli zwolnię na hopkach i się wydupię, to stracę więcej, niż gdybym nie zwalniał i się wyglebił, a poza tym te setki treningowych okrążeń, prędkości najazdowe i miejsca lądowań muszą kiedyś zaprocentować! Hopki poszły gładko, nadeszła chwila racjonalności i dwa ostatnie zakręty do mety pokonałem na spokojnie, szeroko, bez krawężników i innych niefajnych niespodzianek, które tam czyhały. Ulga na mecie była ogromna, ale emocje siedziały we mnie jeszcze kilka browarów później. Nie ukrywam, że bardzo zależało mi na wygranej, bo byłem przekonany, że nagrody fundowane przez Adama sprawią, że nikt nie będzie odpuszczał i będzie walka na 100, a nawet 200%, a zwycięstwo w takich okolicznościach jest wyjątkowo smaczne.
W powyższym opisie i tak pewnie nie ma kilku elementów, które złożyły się na końcowy wynik. Brakuje także opisu emocji towarzyszących, ale tych nie odda żadne słowo. Trzeba było tam być! W mojej głowie na szczęście nie było nikogo podczas wyścigu, bo idę o zakład, że żywy by z stamtąd nie wyszedł.