Jesień, późna jesień, bo bodaj 2gi grudnia, zimno. Jazdy jak to jazdy...rozjechały mi się na całe lato, a wyjazd na prawie 2 mc do Szkocji też sprawę przedłużył. Po powrocie chciałem od razu zdawać, było coś koło 11 listopada. W miejscu, na którym się wyłożyłem nigdy nie było auta w tym miejscu, co na egzaminie. Wyglądało to tak - i słusznie to ocenił egzaminator - że chciałem wymusić pierwszeństwo (krzyżówka, ja skręcam w lewo, a gość z naprzeciwka w swoje prawo, czyli tam gdzie ja chce jechać). Zrobiło mi się gorzko.
Przywykłem do auta, do aury i do swoich trampków. A tu zimno, koło zera. No to 2 pary ciepłych skarpet i byle zdawać w tym samych butach, w których dobrze się czułem. Na początku idę na chojaka do egzaminatora i na pytanie czy wszystkie zasady co do przebiegu egzaminu są mi znane odpowiadam, że tak mniej więcej i że proszę o powtórzenie. Baaardzo mu się to nie spodobało
Plac poszedł ciężko - cofając po łuku za pierwszym razem nie chcąc trącić tej tylnej tyczki zaparkowałem tylko połową auta w kopercie
więc na powtórce noga na pół sprzęgle, a konkretnie łydka, latała mi jak oszalała. Ale jakoś poszło. Wzniesienie na lajcie, więc jedziemy w miasto.
No i tu rozpoczęło się moje zdziwienie i dekoncentracja....koleś nie włącza kamery
Mam mu powiedzieć czy nie? Może chce mnie oblać i nie mieć świadków? Przed egzaminami trochę się tego typu przypadków naoglądałem w Internetach...A uj, jedziemy, ale ryje mi to banie.
Wjeżdżamy w jakąś osiedlówkę, progi, ograniczenie do 20 i te klimaty. Jadę 30 albo 31km/h i koleś do mnie:
to jest błąd, za szybko. Wcześniej stop na krzyżówce i start pod górkę i gaśnie. I odpalam i gaśnie. I jeszcze raz i znów gaśnie.
To jest błąd. Takie głupie dwa błędy, że w sumie po paru minutach mam już po egzaminie, ale dopiero wówczas schodzi ze mnie stres, a przynajmniej jego paraliżująca część.
Egzamin trwa dalej, kamery nadal wyłączone, więc uznaję, że po prostu dano mi szansę bym sobie pojeździł i nabrał ogłady, mimo że jest już pozamiatane. Jedzie mi się całkiem nieźle i od ładnych kilku minut nie ma żadnych komentarzy poza wytycznymi gdzie jechać. Wjeżdżamy na jakiś parking, na którym nigdy nie byłem i nie ćwiczyłem. Przede mną parkowanie przodem. Tam. Próbuje, ale egzaminator sam stwierdza, że jest za ciasno. Jedziemy dalej w poszukiwaniu miejsca do zaparkowania, ale parking się kończy, wyjechać nie ma jak, a na dupie już mam inne auto, które nie wiadomo skąd się znalazło na parkingu. Zauważam gdzieś wolne miejsce, ale jedyna opcja by tam się znaleźć i przepuścić typa, to parkowanie tyłem, czyli coś czego jak mnie pamięć nie myli nawet nie praktykowałem podczas kursu.
Powoli, na wstecznym, wjeżdżam w tę przerwę, typ z innego auta przejeżdża, a ja się pytam, czy jeszcze kawałek dojechać do krawężnika czy jest okej, a typ do mnie:
ale teraz nie parkujemy, nie mówiłem żeby parkować Aha, czyli plusa do dzienniczka nie będzie.
Nie wiem kiedy minęło 30 minut, ale powoli zacząłem ogarniać okolicę i uznałem, że zmierzamy do ośrodka. W sumie zostałem przeczesany jakieś 45 minut. Czekam na bad news i słowo pocieszenia, a tu ku mojemu autentycznemu zdziwieniu koleś do mnie mówi, że egzamin zaliczony. Błędy, które popełniłem wcześniej naprawiłem w dalszej jeździe i zrehabilitowałem się. Pokreślił coś po karcie egzaminacyjnej, narysował strzałki od niezaliczonych elementów do zaliczonych/poprawionych i na zakończenie rzuca mi prosto w twarz: ma Pan jakieś zastrzeżenia co do przebiegu egzaminu? I trzyma w dłoni ten druczek, na którym czeka moja przepustka do świata kierowców.
Yyyy,... Nie, nie mam, ale do tej pory ryje mi łeb pytanie: dlaczego kamery podczas całego mojego egzaminu były wyłączone?
Ale wtedy zwyczajnie bałem się zapytać. Za to szampan wieczorem smakował wybornie i dość powiedzieć, że zarówno za 1szym razem jak i drugim (w tych samych dniach i podobnych godzinach) zdawała moja Asia (nota bene z identycznymi rezultatami - mój fail - jej fail, moja victoria - nasze zwycięstwo). To chyba był było na tyle